Oczyszczanie dróg oddechowych

Często spotyka się ludzi zachrypłych, pochrząkujących, pokasłujących. Większość z nich nie uważa tego za chorobę, w czym najczęściej utwierdzają ich lekarze stwierdzeniem, że to nic takiego; już taka uroda, albo podobnymi bzdurami.

W rzeczywistości wieczna chrypka, a także częste odchrząkiwanie i pokasływanie mogą świadczyć o grzybicy dróg oddechowych wywołanych przez grzyby Candida, które wrastając w błonę śluzową tworzą w niej nadżerki stanowiące wrota, przez które do organizmu wnikają toksyny będące przyczyną wielu poważnych chorób. Wprawdzie Mikstura oczyszczająca może załatać te dziury, ale to wymaga czasu i nie zawsze jest możliwe, zwłaszcza w przypadkach bardzo zaawansowanych. W usunięciu grzybicy dróg oddechowych niezwykle skuteczny jest napar ziołowy.


Przygotowanie naparu

Składniki: 2 łyżki stołowe siemienia lnianego, 2 łyżki stołowe kwiatu wrzosu i po jednej łyżce stołowej: korzenia omanu i liści melisy.

Napar należy przygotować wieczorem. Składniki wsypać do litrowego termosu i zalać wrzątkiem. Uzyskane 3 szklanki naparu należy wypić następnego dnia w przerwach między posiłkami, tj. co najmniej 30 minut przed posiłkiem i 40 minut po posiłku, najlepiej małymi łykami.

Napar należy stosować 6 tygodni. W przypadku, gdy stan zdrowia tego wymaga, kuracje należy ponawiać, robiąc między nimi trzytygodniowe przerwy.

Działanie naparu

Napar ma działanie ogólnie wzmacniające, nieco moczopędne oraz świetnie oczyszcza drogi oddechowe i przełyk, przynosząc szybką ulgę, również przy refluksie żołądkowo-przełykowym.

Naturalnym objawem usuwania przez organizm grzybicy dróg oddechowych jest uwalnianie olbrzymiej ilości gęstej wydzieliny.

Kuracja dla dzieci

Dla dzieci napar wykonujemy tak samo jak dla dorosłych, natomiast ilość naparu przeznaczonego dla dzieci dobieramy w zależności od wagi ciała:

do 20 kg – 1 dawki zalecanej dorosłym,
do 40 kg – 1 dawki zalecanej dorosłym,
do 60 kg – 3 dawki zalecanej dorosłym.

Autor: Józef Słonecki
www.bioslone.pl

Lekarstwo na raka ?

Diagnoza: rak, czyli nowotwór złośliwy, od zawsze oznaczała wyrok śmieci. Jedyne, co mógł w tym wypadku zrobić lekarz, to przewidzieć, ile jeszcze
życia choremu pozostało. W tej sytuacji duże wzięcie miały przeróżne cudowne specyfiki, produkowane przez rozmaitych znachorów, szarlatanów i hochsztaplerów. Z reguły były to nieszkodliwe nalewki, w skład których rzekomo wchodziły części roślin, zwierząt lub minerały – korzeń mandragory czy żeń-szenia, kwiat paproci, wilcza jagoda, czarcie ziele, koci pazur, język jaskółki, ogon ropuchy, śluz ślimaka, utarta grzechotka grzechotnika czy sproszkowany róg jednorożca. Nierzadko w ich skład wchodziło mumio1, a także sproszkowane kości jakiegoś świętego, mającego na swym koncie cudowne uzdrowienia.

Bez względu na skład, wszystkie cudowne eliksiry mają cztery charakterystyczne cechy:

Muszą pochodzić z dalekich egzotycznych krain, a więc powinny mieć specyficzne, najlepiej trudne do wymówienia nazwy, albo przynajmniej nazwy łacińskie.
Muszą mieć gorzki, cierpki albo przynajmniej nieprzyjemny smak, który po zażyciu ma być długo odczuwany.
Muszą zawierać długą listę świadectw uleczeń wielu chorób, w tym koniecznie raka.
Muszą być sprzedawane w niewielkich ilościach (jak na lekarstwo), ale za to powinny być drogie albo bardzo drogie. Jest bowiem coś takiego w pacjencie, że najbardziej pomagają mu leki, których jest najmniej, ale za to są najdroższe. Pod tym względem wszyscy pacjenci są tacy sami.

Seneca oil czyni cuda

W latach trzydziestych XIX wieku domokrążca William Rockefeller sprzedawał cudowny eliksir seneca oil – olej (Indian) Seneca. Owym specyfikiem była popularna po dziś dzień w niekonwencjonalnym lecznictwie nafta organiczna, którą William sam filtrował z ropy naftowej. Lek należało stosować trzy razy dziennie po 5 kropli na łyżkę cukru. Seneca oil był reklamowany jako cudowny lek na wszystkie choroby, przede wszystkim na raka. Seneca oil nie był tani, gdyż jedna buteleczka kosztowała 15 dolarów (co odpowiada dzisiejszemu tysiącowi dolarów), mimo to specyfik cieszył się dużą popularnością.

W roku 1835 William Rockefeller ożenił się z Elizą Davison. Małżonkowie zamieszkali w Richford w stanie Nowy Jork, gdzie urodziło im się sześcioro dzieci. Ich źródłem utrzymania była produkcja i sprzedaż seneca oil, na którym dorobili się niewielkiego majątku. Przez dwadzieścia lat wszystko szło gładko, ale w roku 1856 jakiś niezadowolony klient, któremu żona zmarła, mimo iż wydał sporo pieniędzy na seneca oil, doniósł do lokalnej gazety, że ten lek to zwyczajne oszustwo. Po ukazaniu się artykułu sprawą zainteresował się amerykański urząd podatkowy. Williamowi groziło więzienie, więc uciekł do Kanady, zmienił nazwisko na Levingston i tylko co jakiś czas odwiedzał Elizę i dzieci.

Także Eliza z szóstką dzieci musieli zmienić miejsce zamieszkania, ze względu na sensację, jaką była ucieczka Williama, którą odczytano jako przyznanie się do winy. Rodzina najpierw przeniosła się do Owego w stanie Nowy Jork, a następnie do Cleveland w tym samym stanie. Prawdopodobnie chodziło o to, że stan ten graniczy z Kanadą, a więc Williamowi łatwiej było odwiedzać rodzinę. Dlatego właśnie w Cleveland, które miało się stać jednym z centów przemysłu Stanów Zjednoczonych, pierwsze szlify w biznesie zdobywał przyszły twórca potęgi Standard Oil – John D. Rockefeller.

Za radą ojca, John nie zamierzał studiować. Ukończył jedynie szkołę zawodową, w której poznał podstawy rachunkowości, prawa i bankowości. Jako szesnastolatek został zatrudniony w firmie Hewitt & Tuttle na stanowisku asystenta księgowego. Po roku rozpoznawania działalności firmy od strony finansowej John doszedł do wniosku, że sam może założyć własną działalność.

Siedemnastolatkowi żaden bank nie udzieliłby kredytu, ale były pieniądze zarobione na seneca oil. Ponoć matka wręczyła Johnowi pieniądze na założenie firmy z życzeniem: – „Niech ci służą, bo one mają służyć tobie, nie ty im.” Tą dewizą John kierował się przez resztę życia. Część pieniędzy pożyczył mu ojciec (ponoć na 10%) i do spółki z niewiele odeń starszym Anglikiem Mauricem Clarkiem założyli firmę Clark & Rockefeller, handlującą zbożem, nawozami, narzędziami rolniczymi i artykułami gospodarstwa domowego.

Clark & Rockefeller przynosiła dochody, ale nie takie, na jakie liczył John D. Rockefeller, toteż w roku 1862 sprzedał swoje udziały, zaś pieniądze zainwestował w budowę rafinerii, której pomysłodawca, chemik Samuel Andrews, opracował lepszy i tańszy sposób rafinacji ropy naftowej. Nowa firma przyjęła nazwę Standard Oil. Wspólnicy podzielili role – Andrews zajmował się technologią produkcji, zaś Rockefeller przysparzaniem zysków.

Zasadniczym obciążeniem, wpływającym na cenę zbytu, był wysoki koszt transportu samochodowego do rafinerii w Cleveland (40 centów za baryłkę) oraz rafinowanego oleju do Nowego Jorku (2 dolary za baryłkę). Rockefellerowi udało się wynegocjować z koleją umowę gwarantującą przewóz sześćdziesięciu samochodów dziennie, co zmniejszyło koszt transportu do 35 centów do rafinerii oraz 1,3 dolara do Nowego Jorku. Umowa zawierała klauzulę wyłączności, w związku z czym kolej nie mogła przewozić produktów innych firm, poza Standard Oil. Tym sposobem Standard Oil mógł zaproponować konkurencyjne ceny, zaś konkurenci mogli albo dać się przejąć przez Standard Oil, albo splajtować. Pierwsza rafineria przejęta przez Standard Oil należała do Williama Rockefellera – brata Johna, który biznesmenem został także dzięki pieniądzom zarobionym na seneca oil.

W roku 1870 John wykupił za milion dolarów udziały Andrewsa, któremu nie podobała się polityka firmy wykorzystująca monopolistyczną pozycję do zawierania korzystnych umów, dyktowania cen i przejmowania konkurencji. Firma zmieniła nazwę na Standard Oil Company i stała się firmą rodzinną Rockefellerów, na razie dwóch braci – Johna i Williama. Do roku 1873 firma przejęła 22 z 26 rafinerii w Cleveland i kontrolowała 10% przeróbki ropy naftowej Stanów Zjednoczonych. W wyniku dalszych przejęć do końca lat 70. pod kontrolą Standard Oil Company znalazło się 95% przemysłu rafineryjnego Stanów Zjednoczonych.

W latach 80. XIX wieku firma wkroczyła na rynki Azji i Europy Zachodniej, na których sprzedawała więcej ropy naftowej, niż w USA. Tym sposobem Standard Oil Company osiągnął rozmiary imperium dyktującego ceny ropy naftowej w skali światowej.

Pozycja Standard Oil Company była zagrożeniem dla bezpieczeństwa energetycznego USA, toteż rząd już od lat 90. XIX wieku czynił starania podzielenia molocha, skutecznie blokowane przez lobbystów firmy. Wreszcie w roku 1911, na mocy wyroku sądu najwyższego, Standard Oil Company został podzielony na 34 mniejsze firmy. John i William Rockefellerowie na takie rozwiązanie byli przygotowani i zdążyli w każdej z nowopowstałych firm wykupić udziały większościowe dla piątki dzieci Johna i czwórki Williama. Od tego czasu decyzje dotyczące cen ropy naftowej nie są podejmowane na posiedzeniach zarządu Standard Oil Company, lecz na rodzinnych spotkaniach w posiadłościach Rockefellerów.

Stres związany z prowadzeniem tak potężnej firmy odbił się na zdrowiu jej założyciela. Jako czterdziestolatek przeżył załamanie nerwowe i zaczął tracić włosy na całym ciele. Od roku 1895 był jedynie oficjalnym prezesem Standard Oil Company, natomiast firmą zarządzał jego brat – William. W roku 1910 John D. Rockefeller oficjalnie przeszedł na emeryturę. Majątek, jaki zdołał zgromadzić, ocenia się (w przeliczeniu na dzisiejszą walutę) na 318 miliardów dolarów, co stawia go na pierwszym miejscu wśród najbogatszych ludzi w historii.

Chemizacja medycyny

John D. Rockefeller był zniesmaczony, że medycyna nie potrafiła mu pomóc, gdy podupadł na zdrowiu. Nie mieściło mu się w głowie, że najznamienitsi specjaliści z całego świata nie potrafili odpowiedzieć na proste pytanie: – Co mi jest; jaka jest przyczyna mojej choroby? – Mimo to… brali się za leczenie.

Po przejściu na emeryturę Rockefeller postanowił część fortuny przeznaczyć na działalność filantropijną (by w oczach opinii publicznej poprawić swój wizerunek bezwzględnego kapitalisty-wyzyskiwacza). Był zbyt bogaty, by poprzestać na rozdawaniu zupek dla bezrobotnych. Postanowił zrobić coś dla ludzkości, a jednocześnie dla siebie, bowiem w planie miał dożycie 100 lat, a do tego potrzebna mu była medycyna znająca przyczynę chorób, a więc potrafiąca uchronić przed śmiercią wskutek jakiejś przypadkowej infekcji.

W roku 1901 John D. Rockefeller założył Instytut Rockefellera. Pracowników szczodrze wynagradzano, laboratoria wyposażono w najnowocześniejsze urządzenia badawcze, nie szczędzono pieniędzy na badania, toteż do instytutu garnęli się najzdolniejsi naukowcy z całego świata. Takie były początki instytucji rzutującej na obraz dzisiejszej medycyny. Do tej pory aż 24 laureatów Nagrody Nobla miało ścisłe powiązania z Instytutem Rockefellera.

Po kilku latach badań na zwierzętach zaistniała potrzeba prób na ludziach. Początkowo Instytut Rockefellera wykorzystywał oddziały w nowojorskich szpitalach jako poligony doświadczalne, ale okazało się to niewygodne i mało wydajne. W roku 1910 John D. Rockefeller ufundował nowy obiekt – The Rockefeller Institute for Medical Research – Instytut Badań Medycznych Rockefellera. Nowy obiekt składał się z nowoczesnej kliniki oraz świetnie wyposażonych laboratoriów. Zatrudnienie w nim znaleźli najlepsi naukowcy z całego świata – mikrobiolodzy, wirusolodzy, immunolodzy, neurolodzy oraz (nieprzypadkowo) chemicy.

W roku 1909 Paul Ehrlich oraz jego asystent Sahachiro Hata wynaleźli arsfenaminę. Ten związek arsenu był pierwszym lekiem syntetycznym, czyli sztucznie wytworzonym w wyniku reakcji chemicznych. John D. Rockefeller szybko zdał sobie sprawę, że właśnie leki chemiczne są przyszłością medycyny. Od tej pory chemizacja lecznictwa jest głównym kierunkiem badań Instytutu Rockefellera.

Patenty na leki wynalezione i przetestowane w Instytucie Rockefellera leżały w sejfie. Nikt nie chciał podjąć się ich produkcji, ponieważ lekarze nie chcieli wprowadzić ich do swojej praktyki z obawy, że jeśli owe nieznane dotąd leki komuś zaszkodzą, to będą odpowiadać za tak zwany błąd w sztuce lekarskiej, czyli postępowanie niezgodne z tym, czego ich uczono, a w tamtych czasach żadna uczelnia medyczna nie uczyła stosowania leków syntetycznych. Nie było nawet takich podręczników. Sytuacja wymagała rewolucyjnych zmian, więc perswazje nie wchodziły w rachubę. Rockefeller nie miał cierpliwości Pasteura, by 40 lat czekać, aż się w medycynie coś zmieni. Potrzebny był mu jakiś mechanizm nacisku, najlepiej finansowy, bo w tym czuł się najlepiej, toteż w roku 1913 zainwestował 250 milionów dolarów w Fundację Rockefellera, której zadaniem, pod płaszczykiem bezinteresownej działalności dobroczynnej, było i po dziś jest wywieranie ekonomicznego nacisku na uczelnie medyczne, szpitale, wreszcie rządy państw, słowem kluczowe instytucje decydujące o kierunku rozwoju farmaceutyczno-medycznego przemysłu. Chciał, nie chciał – John D. Rockefeller budował kolejne światowe imperium, o wiele potężniejsze od Standard Oil.

Na pierwszy ogień poszły uczelnie medyczne, w których zaczęto uczyć z podręczników podyktowanych przez fachowców z Instytutu Rockefellera. Uczelnie, które przyjęły nowy kierunek, otrzymały nowy sprzęt badawczy, zaś uczelniom stawiającym opór, dzięki naciskom Fundacji Rockefellera, wstrzymano wszelkie dotacje, bez których szybko uległy likwidacji. Ten sam mechanizm kija i marchewki zastosowano w szpitalach, w których promowano lekarzy „nowoczesnych”, tj. niemających oporów przed wypisywaniem recept na leki syntetyczne, zaś lekarzy „starej daty”, mających opory przed serwowaniem leków chemicznych – mających większe skutki uboczne od chorób, przeciwko którym miały być stosowane – zwolniono.

John D. Rockefeller zmarł w roku 1937. Wprawdzie nie udało mu się dożyć zaplanowanej setki, ale i tak żył imponująco długo, bo 98 lat. Nie wiadomo, w jakim stopniu przyczyniły się do tego leki chemiczne, ani czy w ogóle je zażywał.

Schedę po ojcu przejął syn – John D. Rockefeller, Jr, który główny nacisk postawił na kształcenie kadry medycznej. W tym celu przy Instytucie Rockefellera utworzył podyplomową prywatną uczelnię medyczną kształcącą przyszłych profesorów uczelni medycznych. W roku 1954 Instytut Rockefellera rozpoczął nadawanie stopnia doktoranta, zaś w roku 1965 zmienił nazwę na The Rockefeller University (Uniwersytet Rockefellera).

Powoli i systematycznie na wszystkich uczelniach medycznych świata zaczęto studentom wkładać do głów tę samą wiedzę. Poznikały stare, konkurujące ze sobą szkoły medyczne, zaś ich miejsce zastąpił monopol medyczny, nastawiony na sprzedaż chemicznych leków. Jednym słowem: tworzono farmaceutyczno-medyczne kartele, w których lekarze jako funkcjonariusze służby zdrowia pełnią rolę wykształconych sprzedawców leków na receptę.

Monopolizacji uległy także wszelkie normy medyczne. Dla przykładu, według tak zwanej starej szkoły przyjmowano dość luźno, że skurczowe ciśnienie krwi mieszące się poniżej 100 + wiek badanego nie wymaga leczenia. Natomiast według obecnie obowiązujących norm rockefellerowskich przekroczenie 140 mmHg ciśnienia skurczowego uznano jako patologię wymagającą leczenia. Ale to jeszcze nie było to, więc w roku 2003 obniżono graniczną wartość ciśnienia tętniczego do 120 mmHg. Tym sposobem osoby osiągające wiek emerytalny, niejako rutynowo, przechodzą na leki nadciśnieniowe, oczywiście te najnowszej generacji, a więc chemiczne. Żeby sprawa na tym się kończyła, ale gdzież tam – to jest jedynie preludium totalnego uzależnienia emerytów od leków.

Nomenklatura medyczna pierwszy lek nadciśnieniowy podany pacjentowi nazywa lekiem pierwszego rzutu, co by sugerowało, że mają nastąpić kolejne “rzuty”. I tak jest w istocie, bowiem stosowane długotrwale leki chemiczne rozregulowują inne rockefellerowskie parametry krwi, to zaś tworzy konieczność wdrożenia kolejnych leków, oczywiście chemicznych – na rozrzedzenie krwi, na poziom hemoglobiny, płytek krwi, bilirubiny, żelaza, potasu, czy innych pierwiastków transportowanych we krwi. Tak więc owe zapowiedziane kolejne „rzuty” to leki chemiczne leczące szkody wyrządzone przez leki chemiczne, wśród których najpopularniejsze są leki na żołądek, dwunastnicę, nerki, wątrobę, trzustkę.

Poważne skutki uboczne serwowanych leków syntetycznych, często groźniejsze od chorób, przeciwko którym były przepisywane, okazały się poważnym problemem dla lekarzy świadomie narażających zdrowie swoich pacjentów na szwank. Coraz częściej bowiem spotykali się z pretensjami pacjentów, którzy po leczeniu nabawili się nowych chorób, o wiele poważniejszych od tych, z którymi zgłosili się do lekarza, licząc na jego pomoc. Odżyło wówczas zapomniane już pojęcie konował, niegdyś określające lekarza niezbyt rozgarniętego, przepisującego każdemu choremu te same zalecenia, np. lewatywy, ciepłą kąpiel i upuszczanie krwi.

W tej sytuacji lekarze woleli raczej ograniczać ilość przepisywanych leków, co hamowało rozwój medycyny; jedna apteka wystarczała na zaspokojenie popytu na leki dla ludności małego miasta, zaś w dużych miastach w zupełności wystarczało kilka aptek. Ale i na to rockefellerowscy spece znaleźli sposób i rozmyli odpowiedzialność lekarzy na tak zwane specjalizacje, co oznacza, że na przykład kardiolog nie musi wysłuchiwać pretensji pacjenta skarżącego się na wrzody żołądka, których nabawił się zażywając leki na serce, czy mającego problemy z nerkami. Kardiolog po prostu zrzuca odpowiedzialność, czyli kieruje delikwenta do gastrologa czy nefrologa, by ten przepisał mu kolejne chemiczne leki, mające również działania uboczne, o czym pacjent przekona się niebawem.

Ludzie starej daty ze sceptycyzmem patrzyli na leki chemiczne. Na domiar złego tym sceptycyzmem zarażali swoje dzieci – że chemiczne jest złe. Przyszedł więc czas na głęboką edukację, wręcz indoktrynację społeczeństwa, począwszy od szkoły podstawowej. W tym celu, wśród wielu przedmiotów nauczania, często życiowo bezużytecznych, nie uczy się o zdrowiu. Za to uczy się dzieci, a faktycznie oszukuje, że przyczyną chorób są zarazki. Taka jest cena za to, że Fundacja Rockefellera od czasu do czasu zafunduje Ministerstwu Edukacji jakieś komputery dla szkół, w zamian za co program nauczania musi uwzględniać kierunek kształcenia wyznaczony przez Uniwersytet Rockefellera. Coś za coś.

Nie jest przypadkiem, że wśród licznych przedmiotów nauczania, w żadnej szkole nie ma takiego, który uczyłby hipokratejskiej profilaktyki zdrowotnej, której istotą jest zapobieganie chorobom poprzez utrwalanie prawidłowych wzorców zdrowego stylu życia. Czyż nie tego powinna uczyć szkoła? Ale gdzież tam. Szkoła wpaja dzieciom, że profilaktyka zdrowotna to… wczesne wykrycie i leczenie chorób. Jeśli do tego dodamy, że taką samą wiedzę o profilaktyce zdrowotnej mają rodzice, to otrzymujemy sztucznie wyhodowany gatunek człowieka – Homo patiens.

Taki właśnie człowiek jest medycynie potrzebny – niemyślący, owczym pędem podążający w kierunku narzuconym przez farmaceutyczno-medyczną propagandę, z pokorą przyjmujący fakt, że ulotki leków zawierają długą listę negatywnych skutków ubocznych. Zresztą „rasowi” Homo patiens w ogóle nie czytają ulotek. Jedni dlatego, że wygodniej jest nie wiedzieć, drudzy, bo zakazał lekarz (co nie należy do rzadkości). Lekarze po prostu nie lubią pacjentów niepokornych, próbujących dojść do sedna sprawy, a więc przyczyny choroby, której objawy każe im się zwalczać lekami wykazującymi o wiele groźniejsze skutki uboczne od tej choroby.

Historia chemioterapii onkologicznej

Edward Krumbhaar podczas I wojny światowej, razem z żoną Helen Dixon Krumbhaar, służyli w korpusie sanitarnym Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych we Francji. Krumbhaar przeprowadzał sekcje ofiar iperytu siarkowego, zaś jego żona leczyła żołnierzy poparzonych tym chemicznym środkiem bojowym. Helen bardzo zaciekawiły liczne doniesienia chorych, że wygoiły im się kontuzje, choroby skóry oraz inne choroby, w tym także rozmaite narośle i guzy, z których część zapewne miała charakter nowotworowy.

Po powrocie do kraju w 1919 roku Krumbhaarowie postanowili zbadać przydatność iperytu w leczeniu nowotworów. Badania na zwierzętach trwały 20 lat, czyli do wybuchu II wojny światowej. Nie kończą ich konkretne wnioski dotyczące zastosowania tej substancji do leczenia nowotworów u ludzi, ponieważ Krumbhaarowie nie mieli możliwości przeprowadzenia takich prób.

W latach 1942 – 1945 lekarze SS przeprowadzili szereg eksperymentów z użyciem iperytu siarkowego, a także innych trujących substancji chemicznych, na ludziach – więźniach niemieckich obozów koncentracyjnych. Eksperymenty te miały wykazać przydatność trujących substancji chemicznych w przyśpieszeniu gojenia się ran, a także w leczeniu nowotworów.

Badając skuteczność trucizn w przyśpieszeniu gojenia się ran łamano „badanym” kości i zadawano okrutne rany, które infekowano różnymi gatunkami bakterii, albo posypywano błotem, piaskiem, trocinami, prochem czy innymi substancjami, mającymi imitować warunki, w jakich odnoszone są rany na polu walki. Następnie wstrzykiwano im substancje chemiczne i obserwowano przebieg „leczenia”. Eksperymenty te miały pomóc dowództwu – jak to określono – w odzyskiwaniu personelu wojskowego.

Wyniki tych eksperymentów wyszły na jaw podczas procesu w Norymberdze. Wykazały one, że z wszystkich przetestowanych trujących substancji chemicznych najskuteczniejsze w leczeniu zapaskudzonych ran są sulfomilamidy.

Lekarzy SS bardzo interesowały osoby chore na raka, na których mogli wypróbować terapeutyczne działanie iperytu siarkowego oraz innych trujących substancji chemicznych. Eksperymentom poddawano także osoby zdrowe, na których ustalano dawkę przeżyciową, czyli maksymalną dawkę danej trucizny, jaką jest w stanie przeżyć człowiek. Taki bowiem jest postulat chemioterapii onkologicznej, by podać delikwentowi maksymalną dawkę trucizny, jaką tylko zdoła przeżyć, bo wtedy komórki rakowe – jako postulatywnie najsłabsze – „powinny” zginąć pierwsze.

Wyniki eksperymentów z trującymi substancjami chemicznymi w leczeniu nowotworów nigdy nie wyszły na jaw, więc nie ma żadnej pewności, czy zakończyły się sukcesem, ani co się z nimi stało. Istnieje duże prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, że przejęli je Amerykanie, którzy bardzo byli zainteresowani wszelkimi osiągnięciami naukowymi faszystowskich Niemiec, a także ich naukowcami. Jeśli tak rzeczywiście było, to Fundacja Rockefellera, która była bardzo aktywna w pokonanych Niemczech, miała w tym przejęciu największe możliwości, a także swój własny interes.

Jak by nie było, w USPTO (Urzędzie Patentowym USA) jeszcze przed rokiem 1950 złożono kilka wniosków o ochronę patentową leków cytostatycznych – trujących substancji chemicznych, mających mieć zastosowanie w leczeniu nowotworów – wynalezionych rzekomo w laboratoriach Uniwersytetu (wówczas jeszcze Instytutu) Rockefellera. Niemalże natychmiast, bo już w latach 50. XX wieku, chemioterapia zyskała status konwencjonalnej metody leczenia nowotworów we wszystkich szpitalach na wszystkich kontynentach. Gdzie by kiedyś w medycynie tak rewolucyjna zmiana była możliwa? Pasteur musiał poświęcić aż 40 lat, by wreszcie wbić lekarzom do głowy, że powinni myć ręce, zanim zabiorą się do operowania czy odebrania porodu. To daje obraz, jak skuteczny wpływ na oblicze medycyny dnia dzisiejszego wywarło i wciąż wywiera farmaceutyczno-medyczne imperium zbudowane przez Johna D. Rockefellera, obecnie zarządzane przez jego spadkobierców.

Współczesna chemioterapia onkologiczna

W składanej niegdyś przez lekarzy Przysiędze Hipokratesa były słowa: “Nikomu, nawet na żądanie, nie dam śmiercionośnej trucizny, ani nie będę jej doradzał…” Rozwijającemu się rockefellerowskiemu imperium tak jednoznacznie sprecyzowana deklaracja była nie w smak, toteż w roku 1948 na Konferencji Genewskiej zwolniono lekarzy ze składania Przysięgi Hipokratesa i zastąpiono ją Przyrzeczeniem Lekarskim, które nie zakazuje lekarzom stosowania trucizn. Przypadek?

Powszechnie stosowane w konwencjonalnej onkologii trujące substancje chemiczne eufemistycznie nazywane są lekami, co jest nieporozumieniem, wręcz nadużyciem. Kolejnym nadużyciem jest nazywanie ich cytostatykami, czyli lekami cytostatycznymi, a więc jedynie hamującymi rozmnażanie się komórek. Takie substancje wywołałyby jedynie stagnację tkanki nowotworowej, nie zaś jej zniszczenie, co jest celem samym w sobie chemioterapii onkologicznej. W rzeczywistości stosuje się kombinację rozmaitych substancji cytotoksycznych, czyli ewidentne toksyny niszczące, a przynajmniej uszkadzające komórki. Oczywiście nie tylko komórki nowotworowe, lecz wszystkie komórki, a więc także zdrowe komórki „leczonego” organizmu. Inaczej być nie może!

Chemioterapia

Z powodu braku jakiejkolwiek cytotoksycznej wybiórczości chemioterapia onkologiczna wykazuje niezwykle szeroki zakres działań niepożądanych względem wielu układów, związanych z toksycznym wpływem na tkanki zdrowe. Szczególnie narażone na owe działania niepożądane są układy: krwiotwórczy, krwionośny, odpornościowy, pokarmowy, nerwowy i moczowy. Organy, które najczęściej ulegają toksycznemu wpływowi chemioterapii, to: wątroba, nerki, mięsień serca, płuca oraz gonady (jajniki, jądra). Ponadto leki przeciwnowotworowe wykazują właściwości embriotoksyczne (uszkadzające zarodek), teratogenne (uszkadzające płód), mutagenne (zmieniające materiał genetyczny), a także onkogenne (rakotwórcze). W obliczu rzeczywistych niepożądanych skutków ubocznych łysienie jako charakterystyczny objaw chemioterapii nowotworów wydaje się być niewiele znaczącą błahostką.

Nigdy nie przeprowadzono jakichkolwiek badań na próbie kontrolnej, której podano by placebo. Nie ma też żadnych dowodów, że okaleczani chemioterapią żyją cokolwiek dłużej od leczonych metodami niekonwencjonalnymi, nieuznawanymi przez rockefellerowskie władze medyczne, czy też nieleczonych w ogóle. Jedno jest pewne – jeśli umierają to godnie, bez tych strasznych tortur, jakich doznaliby poddając się konwencjonalnej chemioterapii. Mimo to chemioterapia od ponad pół wieku jest tak zwaną konwencjonalną metodą leczenia nowotworów. Dlaczego tak jest? Jedynym powodem wydają się być patenty, w zdecydowanej większości należące do spadkobierców Johna D. Rockefellera.

Patenty na leki, a więc także chemioterapeutyki onkologiczne, wygasają po 20 latach, toteż trzeba wynaleźć jakiś nowy specyfik, by zastąpić wycofany z produkcji. W lecznictwie używa się około 40 preparatów przeciwnowotworowych, co oznacza, że średnio co pół roku jakiś stary preparat zostaje wycofany z produkcji, zaś jego miejsce zastępuje nowy. Na ogół nowy preparat niewiele różni się od starego – ma inny kolor albo zmieniony jakiś składnik, czy też większe stężenie, na co by wskazywało rzeczywiste działanie, gdyż do prawdy dojść nie sposób, ponieważ technologia produkcji jest objęta (i owiana) największą tajemnicą.

Rzekome wielkie wydatki na wynalezienie nowego leku to oczywiście fikcja. Największe wydatki są przeznaczone na reklamę mającą przekonać, że nowy lek jest lekiem nowej generacji, a więc otwiera nowe perspektywy w trudnej walce z rakiem. Potem jest tak samo jak było, aż kolejny patent wygaśnie i jego miejsce zastąpi nowy lek. I tak co jakieś pół roku w środkach masowego przekazu pojawia się sensacyjna wiadomość o wynalezieniu nowego leku przeciwnowotworowego, oczywiście nowej generacji, dającego lepsze perspektywy pacjentom onkologii. Potem znów jest tak samo, aż za pół roku pojawia się sensacyjne doniesienie, że naukowcy wynaleźli… no co? Oczywiście kolejny cudowny lek przeciwnowotworowy; kolejny seneca oil – ropę leczącą raka, na której można nieźle się obłowić. Bo pieniądze to wiadomo – władza. Im większe pieniądze, tym większa władza, więc najkorzystniej jest skupić te atuty w jednym ręku.

Skutkiem ubocznym konieczności odnawiania patentów na leki jest wpojenie społeczeństwu przekonania o rzekomym stałym postępie w lecznictwie w ogóle, a w leczeniu raka szczególnie, więc każdy może sobie spać spokojnie, bo gdyby tak trafiło na niego, to coraz nowsze (no i oczywiście coraz lepsze) chemioterapeutyki będą już tak doskonałe, że wyleczenie raka okaże się po prostu błahostką.

Cytotoksyczne “lekarstwo”

Nowy lek (bo zastępujący stary) jest, rzecz jasna, lekiem nowej generacji (cokolwiek to znaczy) i jako taki nie może być tani. Toteż leki nowej generacji są drogie albo bardzo drogie, co jest o tyle nieuzasadnione, że są to leki chemiczne. Wszak ich produkcja niczym szczególnym nie różni się od produkcji proszku do prania, styropianu, kwasu do akumulatorów, nawozów sztucznych, czy innych produktów syntetycznych, otrzymywanych w procesie chemicznego przetwórstwa ropy naftowej. Skąd to uprzywilejowanie syntetyków sprzedawanych w aptekach? Najwyraźniej seneca oil – ropa lecząca raka – wciąż ma inne właściwości od zwykłej ropy.

Jedyny postęp, jaki się dokonał przez przeszło pół wieku konwencjonalnej terapii przeciwnowotworowej, to postęp w diagnostyce pozwalający wykryć zmiany nowotworowe jeszcze w niegroźnej fazie przedrakowej, które nie wiadomo kiedy ani czy w ogóle by się uzłośliwiły. Są one stosunkowo łatwe w leczeniu, więc podnoszą o kilka miesięcy statystyczną przeżywalność leczonych konwencjonalnymi metodami. Na tej kruchej podstawie wywierany jest na chorych olbrzymi nacisk – zarówno ze strony medycyny, jak i najbliższych Homo patiens. Jakoś nikomu nie przyjdzie do głowy, że z każdej sytuacji są co najmniej dwa wyjścia, więc nie ma najmniejszego sensu wybierać akurat to najbardziej szkodliwe. Społeczeństwo najwyraźniej zatraciło instynkt obronny. Jest to efekt wielopokoleniowej rockefellerowskiej indoktrynacji, w wyniku której ludzie nie są w stanie ocenić rzeczywistości – ocenić szans i zagrożeń – więc owczym pędem poddają się barbarzyńskim metodom, zwanym konwencjonalną chemioterapią przeciwnowotworową.
Dlaczego nie ma i nie będzie leku na raka

Jedyny w swoim rodzaju; niepowtarzalny; unikalny; unikatowy – taki właśnie jest nowotwór, czyli nowy twór powstały wskutek przypadkowych przeobrażeń równie unikatowego kodu genetycznego komórki. Wprawdzie medycyna po swojemu przypisuje je do określonych grup – nowotwory przełyku, oskrzeli, płuc, piersi, prostaty, żołądka, i tak dalej i dalej – ale to niczego nie zmienia, ponieważ bez względu na „najnaukowszą” nazwę, nawet łacińską, budowa każdego nowotworu jest bardziej niepowtarzalna niż linie papilarne. Jednym słowem: nowotwór nie jest gatunkiem patogenu (wirusa, bakterii czy pasożyta) posiadającym swoiste cechy genetyczne, bowiem każdy nowotwór posiada swoiste cechy genetyczne, czyli że każdy nowotwór jest niejako odrębnym gatunkiem. Wniosek stąd, że lek skuteczny w przypadku jakiegoś nowotworu będzie bezużyteczny we wszystkich pozostałych nowotworach, także u tego samego osobnika.

Powyższe argumenty wskazują na to, że jedynym potencjalnie skutecznym lekarstwem na raka może być tylko i wyłącznie sprawny system odpornościowy, który będzie potrafił rozpoznać i zlikwidować komórki nowotworowe. W tym właśnie kierunku zmierzają niekonwencjonalne metody leczenia nowotworów, by pozostawić organizmowi uporanie się z rakiem, dzięki racjonalnym działaniom prozdrowotnym.

Przypisy:

Mumio, zwane smołą górską, jest substancją o konsystencji smoły, ale smołą nie jest, ponieważ dobrze rozpuszcza się w wodzie. Zaskakujący jest skład tej substancji: • makroelementy – wapń, fosfor, sód, magnez, potas • mikroelementy – żelazo, miedź, kobalt, mangan, selen, cynk, molibden • aminokwasy egzogenne – treonina, walina, metionina, izoleucyna, fenyloalanina, lizyna • witamina B12 (która jest wytwarzana wyłącznie przez bakterie) • witamina P (bioflawonoid) • ergosterol (prowitamina D2) • olejki eteryczne • kwasy organiczne. Jest wiele hipotez próbujących wyjaśniających pochodzenie mumio. Najbardziej popularna zakłada, że powstawało ono przez tysiąclecia w wyniku reakcji chemicznych nieorganicznego materiału skalnego oraz organicznych pozostałości roślinnych (głównie pleśni, porostów oraz wysokogórskich roślin zielnych – mięty i macierzanki), a także skamieniałych ekskrementów zwierząt jaskiniowych. Miejscem występowania mumio są głębokie, suche jaskinie, położone wysoko w górach. Szczeliny skalne ścian najdalszych odcinków tych jaskiń wypełnione bywają rozmaitymi substancjami organicznymi, pod którymi może (ale nie musi) znajdować się cienka warstwa mumio. Powiedzieć o mumio, że jest trudno dostępne, to powiedzieć o wiele za mało. Jeśli w bajkach o cudownym leku, dla zdobycia którego bohater musi pokonać wiele przeszkód, jest ziarnko prawdy, to zapewne jest nim znane już od 4 tysięcy lat mumio. Żyjący na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia naszej ery słynny perski uczony i lekarz Awicenna, autor „Kanonu medycyny”, w każdą podróż zabierał ze sobą mumio i stosował je jako doraźny lek na wszystkie choroby. Awicenna zalecał mumio przede wszystkim do leczenia złamań kości, zwichnięć, stłuczeń, opuchlizn, a także migren, zaparć. Mumio występuje w niewielkich ilościach, zaś proces jego tworzenia jest liczony w tysiącleciach, więc praktycznie jego zasoby są nieodnawialne. Z tego względu jest wysoce prawdopodobne, że dostępne na rynku mumio to zwyczajna podróbka.
Domokrążca – osoba obnosząca po domach różne towary na sprzedaż.
William Avery Rockefeller (1810 – 1906) zwany Big Bill (Duży Bill). W roku 1837 ożenił się Elizą Davison, z którą miał sześcioro dzieci. W roku 1855 porzucił rodzinę, zmienił nazwisko na William Levingston i, będąc wciąż żonatym, ożenił się z młodszą od siebie o 25 lat Margaret Allen.
Seneca to plemię Indian zamieszkujących dzisiejsze zachodnie terytoria stanu Nowy Jork oraz kanadyjskie prowincje Ontario i Quebek. Na terytorium Indian Seneca znajdowały się samoistne wycieki oleju skalnego, czyli ropy naftowej, które wiosną spływały do potoków, zanieczyszczając wodę. W XVII wieku pewien jezuicki misjonarz zanotował, że tubylcy używają wody zanieczyszczonej olejem skalnym jako lekarstwa. Obecnie liczne niegdyś plemię Indiana Seneca żyje w kilku rezerwatach na terenie Stanów Zjednoczonych (ok. 30.000) i Kanady (ok. 20.000).
John Davison Rockefeller (1839 – 1937) – amerykański potentat naftowy.
Paul Ehrlich (1854 – 1915) – niemiecki chemik i bakteriolog, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny za rok 1908. To właśnie Ehrlich wprowadził do medycyny pojęcie chemioterapii, oznaczające stosowanie syntetycznych związków chemicznych w celu zwalczania chorób wywołanych przez drobnoustroje i pasożyty, a także chorób nowotworowych.
Sahachiro Hata (1875 – 1928) – japoński bakteriolog. Studiował na wydziale immunologii Uniwersytetu Roberta Kocha w Berlinie. Przez trzy miesiące jako asystent Ehrlicha uczestniczył w badaniach nad zastosowaniem związków arsenu w lecznictwie i właśnie jemu przypadło zbadanie próbki nr 606, zawierającej związek nazwany arsfenaminą.
Arsfenamina (arsenoorganiczny związek chemiczny) pod nazwą handlową salwarsan (od łac. Salvator – Zbawiciel) stosowana była jako pierwszy syntetyczny lek w leczeniu kiły. W latach 40. XX wieku wyparta przez antybiotyki.
Fundacja Rockefellera (ang. Rockefeller Foundation) jest największą organizacją filantropijną na świecie. Głównym kierunkiem działania fundacji jest powszechna służba zdrowia i postęp medyczny. Ponadto fundacja zajmuje się wieloma innymi dziedzinami, m.in. walką z głodem poprzez wspieranie produkcji żywności, kulturą i sztuką. Na koniec roku 2001 wartość rynkowa Fundacji Rockefellera wynosiła przeszło 3 miliardy dolarów.
John Davison Rockefeller, Jr (1874 – 1960) – syn Johna D. Rockefellera, Sr, spadkobierca fortuny Rockefellerów.
Uniwersytet Rockefellera (ang. The Rockefeller University) jest prywatną uczelnią oferującą studia podyplomowe i przewody doktorskie. Studenci mają do dyspozycji 72 nowoczesne laboratoria naukowe. Wydział prasowy Uniwersytetu Rockefellera publikuje trzy czasopisma naukowe: Journal of Experimental Medicine, Journal of Cell Biology i Journal of General Physiology.
Konował – w średniowieczu pomocnik weterynarza, którego zadaniem było powalanie i unieruchamianie koni, w celu przeprowadzenia zabiegu weterynaryjnego.
Kształcenie, czyli kształtowanie umysłów, jest to rozmyślne działanie mające na celu homogenizację (gr.homogenes – jednorodny) społeczeństwa. Społeczeństwo wykształcone, a więc zhomogenizowane, powinno cenić te same wartości, opierać się o te same wzorce, mieć tę samą świadomość, przejawiać te same zachowania. Proces kształcenia ma na celu wyrugowanie z poddanej mu populacji jednostek indywidualnych, czyli zdolnych do samodzielnego myślenia i podejmowania decyzji.
Edward Bell Krumbhaar (1882 – 1966) – czołowy amerykański patolog.
Iperyt siarkowy jest bezbarwną oleistą cieczą o zapachu musztardy albo czosnku. Jako środek bojowy został on po raz pierwszy użyty 1917 roku w bitwie pod belgijskim miastem Ypres, kiedy to Niemcy ostrzelali pozycje angielskie pociskami wybuchowymi wypełnionymi iperytem. Temperatura eksplozji wywołuje parowanie iperytu, zamieniając go w mgłę o zapachu musztardy – gaz musztardowy.
Proces lekarzy (proces USA vs. Karl Brandt i inni) toczył się od 9 grudnia od 1946 do 20 sierpnia 1947 roku i dotyczył zbrodni popełnionych przez członków nazistowskich służb medycznych III Rzeszy.
Sulfomilamidy – jedne z pierwszych chemioterapeutyków przeciwbakteryjnych, wynalezione w 1935 roku w Instytucie Pasteura. Lek o nazwie sulfanilamidu elixir, wprowadzony w Stanach Zjednoczonych w roku 1937, spowodował masowe zatrucie oraz śmierć ponad 100 osób. Oburzenie opinii publicznej wymusiło na kongresie Stanów Zjednoczonych uchwalenie w roku 1938 ustawy zobowiązującej Urząd ds. Żywności i Leków (Food and Drug Administration – w skrócie FDA) do kontroli wyników badań na zwierzętach wszystkich nowych leków dopuszczanych na rynek amerykański. Firma farmaceutyczna Massengill, która ów lek wyprodukowała, zapłaciła tylko niewielką grzywnę za to, że bezpodstawnie sprzedawała swój produkt jako eliksir, mimo że eliksirem nie był, bowiem nie zawierał alkoholu. Obecnie Massengill wchodzi w skład międzynarodowego koncernu farmaceutycznego GlaxoSmithKline.
Eufemizm – zastępczy środek językowy (wyraz, wyrażenie lub zwrot), stosowany w celu uniknięcia wyrazu, wyrażenia, zwrotu, uważanego za dosadny, krępujący, nieprzyzwoity, np. kobieta lekkich obyczajów zamiast dziwka.
Leki cytostatyczne (gr. kytos – komórka, statyka – brak ruchu; stan równowagi) to substancje uniemożliwiające rozmnażanie się komórek; blokujące proces podziałów komórkowych.

Autor: Józef Słonecki
www.bioslone.pl

Dla ludzi o mocnych nerwach!!!

Rak to poważny biznes  i  Rak to poważny biznes 2

Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz

W zdrowym ciele zdrowy duch. Ta uniwersalna zasada obowiązuje zawsze i wszędzie, bowiem zdrowie to odporność na negatywny wpływ środowiska, więc także wpływ negatywnych energii, którymi wciąż jesteśmy bombardowani. Jedni odczuwają negatywne skutki tego samego promieniowania geobiologicznego już po trzech latach, inni zaś dopiero po dwudziestu. Skąd ta różnica? Otóż promieniowanie geobiologiczne jest jedynie katalizatorem przyśpieszającym manifestację patologii, które wcześniej tkwiły w organizmie, tylko że nie dawały objawów.

Spanie w strefie zadrażnienia

Szczególnie niekorzystne jest długotrwałe przebywanie w miejscu wzmożonego promieniowania geobiologicznego, zwanego strefą zadrażnienia, związane z siedzącą pracą, odpoczynkiem, a nade wszystko snem. Typowymi objawami wskazującym, że śpimy w strefie zadrażnienia, jest samopoczucie po wstaniu z łóżka. W normalnych warunkach człowiek powinien budzić się rześki i wypoczęty, z chęcią do życia. Jeśli zamiast tego odczuwamy ociężałość, zmęczenie, znużenie, osłabienie i zesztywnienia ciała, to jest wysoce prawdopodobne, że nasze łóżko znajduje się w strefie zadrażnienia. Inne objawy wskazujące na spanie w miejscu wzmożonego promieniowania geobiologicznego to: • trudności z zasypianiem • niespokojny sen • senne koszmary • częste zmiany ułożenia ciała podczas snu • budzenie się z bólem głowy • bóle kręgosłupa • dolegliwości reumatyczne • zaburzenia pracy serca • skoki ciśnienia • zimne kończyny • nerwice lękowe, wewnętrzny niepokój, podniecenie bez powodu.

Natura bardzo dużą wagę przywiązuje do snu, na który każe przeznaczyć nam aż jedną trzecią doby, czyli de facto jedną trzecią życia. W tej sytuacji rozsądek nakazuje wziąć pod uwagę nie tylko wygodne łóżko, ale także jego usytuowanie względem stref promieniowania geobiologicznego, by w porę podjąć stosowne kroki zmierzające do wyeliminowania jego wpływu na nasz organizm.

Wpływ promieniowania geobiologicznego na organizmy żywe

Około 30% lądu to strefy wzmożonego promieniowania geobiologicznego. Nie może zatem dziwić, że wszystkie organizmy lądowe mają swoje strategie obrony przed jego negatywnym wpływem. Jedne zwierzęta wyczuwają je i unikają dłuższego przebywania pod ich wpływem, inne – wprost przeciwnie – wybierają strefy skondensowanego promieniowania geobiologicznego na legowiska. Koty na przykład posiadają ewolucyjną zdolność wykorzystywania energii pola geobiologicznego do regeneracji organizmu, toteż bardzo chętnie wylegują się w strefach zadrażnień, za to pies nigdy się w takim miejscu nie położy. Znane są przypadki, gdy pies łańcuchowy za nic nie chce spać w swojej budzie. Woli położyć się gdzieś obok i tam spać, mimo ziąbu, deszczu i śniegu. Natomiast jeśli właściciel przełoży budę w miejsce wybrane przez psa, to trudno z niej go wywabić. Analiza radiestezyjna tych przypadków potwierdza, że pierwotne usytuowanie budy znajdowało się w strefie zadrażnienia, zaś miejsce wybrane przez psa jest wolne od skondensowanego promieniowania geobiologicznego.

Także ptaki budują swe gniazda kierując się rozkładem promieniowania geobiologicznego. Na przykład sroki zawsze budują swoje gniazda w strefie zadrażnienia, natomiast bociany wybierają na miejsce założenia gniazda wyłącznie tereny wolne od skondensowanego promieniowania geobiologicznego, czyli zdrowe dla człowieka. Nie może zatem dziwić, że ludzie mieszkający w domach, na których bociany budowały gniazda, byli relatywnie do innych zdrowsi, co miało przełożenie na śmiertelność noworodków, która niegdyś była bardzo wysoka.

Bacznym obserwatorom natury, jakimi byli nasi przodkowie, nie uszło uwadze, że w gospodarstwach, w których bociany budują gniazda, jest zawsze więcej dzieci, niż w innych gospodarstwach. Ponieważ bociany to największe dzikie ptaki żyjące w pobliżu człowieka, więc powstały dowcipy, że to bociany naznosiły tyle dzieci. W ostateczności dowcip o przynoszeniu dzieci przez bociany stał się wygodnym wyjaśnieniem dla dociekliwych dzieci dopytujących, skąd się biorą dzieci.

Podobnie jak zwierzęta, także rośliny wybierają miejsce wzrostu kierując się poziomem promieniowania geobiologicznego. Jeśli ziarno zakiełkuje w strefie skondensowanego promieniowania geobiologicznego to, w zależności od gatunku, albo roślina będzie wątła i szybko zwiędnie, albo – przeciwnie – znajdzie tam znakomite warunki do wzrostu. Można tę prawidłowość zobaczyć w sezonie, gdy drzewa pozbawione są listowia, ponieważ wówczas najlepiej widoczna jest pasożytująca na drzewach jemioła. Przemierzając kraj samochodem obserwujemy nierównomierne porastanie drzew jemiołą – pewne grupy drzew są wolne od tego pasożyta, w innych zaś występuje on bardzo licznie. Gdy się temu dokładnie przyjrzymy, to zauważymy pewną prawidłowość. Otóż jemioła porasta drzewa stojące w rzędach, a więc posadzone przez człowieka, natomiast kępy drzew stojących w naturalnym bezładzie, tak zwane samosiejki, są wolne od jemioły, za wyjątkiem tych najstarszych, już próchniejących. Na nich, owszem, pojawiają się charakterystyczne kuliste kępy jemioły, czasami nawet liczne, ale drobne i wątłe. Dzieje się tak dlatego, że jemioła jako pasożyt drzew zapuszcza korzenie w każdym drzewie, które jest na tyle osłabione, by pozwolić na zagnieżdżenie się w nim pasożyta. Szkopuł w tym, że drzewa samosiejki albo rosną w strefie skondensowanego promieniowania geobiologicznego, które wzmacnia ich odporność, albo rosną poza tą strefą, co z kolei jest niekorzystne dla jemioły. Trzeba bowiem wiedzieć, że jemioła należy do tych roślin, które pochłaniają energię promieniowania geobiologicznego, by wykorzystać ją na własne potrzeby. Pod tym względem jemioła przypomina brzozę, z tą różnicą, że jej oddziaływanie jest skierowane nie na boki, lecz w dół. Nie uszło to uwadze naszych przodków, od których wzięła się tradycja zawieszania u powały (dzisiaj sufitu) jemioły. Według tej tradycji jemioła promieniuje na cały dom dobrą energię sprzyjającą zgodzie, miłości i szczęściu, no i oczywiście zdrowiu, bez którego o szczęściu nie może być nawet mowy.

W pozornym nieładzie zagajnika porośniętego przez samosiejki sosen i brzóz możemy dopatrzyć się swoistego ładu. Drzewa nie są rozrzucone równomiernie, jak były rozsiewane ich ziarna, lecz rosną według swoistego klucza każącego sosnom grupować się w kępy, pomiędzy którymi wiją się pasma brzóz. Jeśli ów zagajnik sprawdzimy różdżką albo wahadełkiem to okazuje się, że linie wyznaczone przez brzozy pokrywają się z ciekami wodnymi. Znamienne jest to, iż mimo że przez zagajnik przebiegają cieki wodne, my czujemy się w nim dobrze. Efekt ten zawdzięczamy brzozom posiadającym zdolność pobierania energii promieniowania geobiologicznego i wykorzystywania jej na swoje potrzeby, w rezultacie czego nad ciekiem wodnym powstaje strefa wolna od skondensowanego promieniowania geobiologicznego. Inaczej mówiąc: brzoza pełni rolę naturalnego odpromiennika rozpraszającego skondensowane promieniowanie geobiologiczne.

Wszystkie rośliny są wrażliwe na skondensowane promieniowanie geobiologiczne, z tym że jednym ono służy, innym szkodzi. Te, które posiadły ewolucyjną zdolność wykorzystywania energii geobiologicznej czują się w jego zasięgu doskonale – są dorodne, zdrowe, odporne na pasożyty. Pozostałe rośliny posadzone w miejscach, pod którymi przebiegają cieki wodne, są mizerne, łatwo więdną, a ponadto są podatne na pasożyty i zmiany nowotworowe.

Oprócz opisanych jemioły i brzozy, w strefie skumulowanego promieniowania geobiologicznego doskonale czują się dęby, wierzby, buki, modrzewie, klony, orzechy (laskowe i włoskie), głogi, bzy, pokrzywy. W strefie wzmożonego promieniowania geobiologicznego z powodzeniem możemy uprawiać cebulę, czosnek, szczypior, fasolę, rzepę oraz pomidory. Pozostałe rośliny uprawne posadzone w strefie zadrażnień wydają marny plon.

Dawne sposoby obrony przed promieniowaniem geobiologicznym

Od pradawnych czasów ludzie przywiązywali bardzo dużą wagę do szkodliwego promieniowania geobiologicznego, toteż na budowę domu wybierali miejsce wolne od niego. Kierowali się przy tym obserwacją natury – gatunkami drzew, krzewów, traw i ziół porastających miejsca, na których decydowali się osiedlić. Ponieważ sąsiedzi budowali swoje domy kierując się tymi samymi kryteriami, w dawnych wsiach nie można dopatrzyć się jakiegokolwiek ładu architektonicznego – poszczególne zabudowania stoją pod różnym kątem względem pozostałych, zaś droga biegnąca przez ową wieś obfituje w niespotykaną nigdzie indziej ilość zakrętów.

W miarę wzrostu liczby ludności powstawały grody, czyli pierwotne miasta, w których zabudowa oparta była na kwadratowym względnie prostokątnym rynku, od którego prostopadle i równolegle odchodziły proste ulice. Przy takim reżimie zabudowy nie brano pod uwagę stref skondensowanego promieniowania geobiologicznego, mimo że doskonale zdawano sobie sprawę z ich istnienia. Jednak nasi przodkowie byli bardzo praktyczni, więc szybko wpadli na pomysł odizolowania się od stref zadrażnienia za pomocą specjalnych ekranów, zwanych obecnie neutralizatorami, które po dziś dzień stanowią najskuteczniejszy sposób obrony przed negatywnym wpływem skondensowanego promieniowania geobiologicznego.

Stare dobre neutralizatory

Neutralizator to po prostu ekran radiestezyjny, który swym działaniem obejmuje wyłącznie przestrzeń położoną nad nim, ale za to na nieograniczoną wysokość. Neutralizatory mają za sobą kilka tysięcy lat historii, więc ich działanie nie budzi kontrowersji, jak ma to miejsce w przypadku niedawno wynalezionych odpromienników. Wykonać i zainstalować neutralizator może praktycznie każdy, co jest niewątpliwie zaletą. Wadą neutralizatorów są duże rozmiary.

Neutralizatory wykonane z surowców naturalnych część promieniowania geobiologicznego pochłaniają, resztę zaś przepuszczają, co jest ich zaletą i wadą. Zaletą dlatego, że pewna część promieniowania geobiologicznego, niezbędnego dla prawidłowego funkcjonowania organizmu, pozostaje w strefie chronionej przez neutralizator, wadą zaś dlatego, że pochłaniając promieniowanie geobiologiczne, same ulegają napromieniowaniu, w związku z czym po pewnym czasie nie tylko przestają pełnić swoje funkcje ochronne, lecz stają się reemiterami, czyli że same emitują szkodliwe promieniowanie. Z tego względu wszystkie neutralizatory mają ściśle określony czas użytkowania, po którym powinny być wymienione, ewentualnie zregenerowane.

Skondensowane promieniowanie geobiologiczne jest szkodliwe wówczas, gdy w jego zasięgu przebywamy długotrwale i w jednej pozycji, toteż największy sens ma ochrona przed jego wpływem podczas snu. Najstarsze i, co za tym idzie, najlepiej wypróbowane neutralizatory wykonywane są z surowców naturalnych – roślinnych, rzadziej zwierzęcych, najrzadziej mineralnych.

Sienniki

Najpopularniejszym niegdyś neutralizatorem geobiologicznego promieniowania były sienniki. Jest to wsypa (rodzaj worka) z grubego (zgrzebnego) płótna, najczęściej konopnego, rzadziej lnianego, napełniona sianem bądź słomą.

Sienniki napełnione sianem z traw łąkowych stosowano głównie do kołysek, w których chroniły niemowlęta przed negatywnym wpływem promieniowania geobiologicznego. Dla niemowląt chorowitych zalecane było siano z traw leśnych, a także niektóre gatunki wysuszonych ziół. Wszystkie rodzaje sienników napełnionych sianem zachowują aktywność przez rok od zebrania siana.

Dorośli spali zazwyczaj na siennikach wypełnionych słomą. Najpopularniejsza była słoma pszeniczna, ale używano także słomy żytniej, jęczmiennej i owsianej. Słomy pszeniczna, żytnia i jęczmienna zachowują aktywność przez trzy lata, natomiast słoma owsiana o wiele dłużej, bo aż pięć lat.

Materac z trawy morskiej

Materace z trawy morskiej były popularne w pierwszej połowie XX wieku. Obecnie moda na te naturalne neutralizatory powraca. Materace z trawy morskiej aktywność radiestezyjną zachowują pięć lat, licząc od daty ich wyprodukowania. Po tym czasie należy wymienić je na nowe.

Ekran radiestezyjny w schowku na pościel

Istnieje całe mnóstwo drobnicy posiadającej doskonałe właściwości ochronne przed negatywnym wpływem skondensowanego promieniowania geobiologicznego, ale kłopotliwe bywa ich zastosowanie jako neutralizatorów owego promieniowania. Problem ten łatwo można rozwiązać, gdy łóżko wyposażone jest w schowek na bieliznę. Potrzebna nam będzie niegruba (ok. 5 mm) sklejka ucięta w ten sposób, by dokładnie przykryła dno schowka. Sklejkę uciętą na pożądany wymiar można zamówić w hurtowni drewna bądź w warsztacie stolarskim. W ten sposób na dnie schowka na bieliznę uzyskujemy przestrzeń potrzebną do wykonania ekranu radiestezyjnego, nie tracąc przy tym funkcjonalności schowka.

Dużym uznaniem jako środki chroniące przed negatywnym wpływem skondensowanego promieniowania geobiologicznego cieszą się kasztany, toteż właśnie z nich najczęściej wykonywane są ekrany radiestezyjne. Dojrzałe, suche i nieuszkodzone kasztany układamy na dnie schowka na bieliznę tak, by tworzyły pojedynczą i ścisłą warstwę. Następnie przykrywamy je sklejką i uzyskujemy doskonały neutralizator. Kasztany tracą aktywność radiestezyjna po roku, więc corocznie należy wymieniać je na nowe.

Zamiast kasztanów, do wykonania ekranu możemy użyć innej drobnicy chroniącej organizmy żywe przed negatywnym wpływem promieniowania geobiologicznego. Na uwagę zasługują potłuczone skorupki jaj i ziarna czarnej gorczycy, z którymi na dnie schowka na bieliznę wykonujemy ekran radiestezyjny o grubości około jednego centymetra. Zarówno skorupki jaj, jak i nasiona czarnej gorczycy, aktywność radiestezyjną zachowują bardzo długo, bo aż pięć lat, więc stosunkowo rzadko trzeba je wymieniać.

Na uwagę zasługuje ekran z kamyków rzecznych, z którymi wprawdzie jest nieco zachodu, ale za to można regenerować ich właściwości radiestezyjne. Kamyki rzeczne należy przesiać przez rzadką metalową siatkę, by wydzielić kamyki o średnicy przekraczającej pół centymetra, a następnie odrzucić kamyki o średnicy przekraczającej centymetr. Z przesortowanych w ten sposób kamyków należy ułożyć dwucentymetrowy ekran na dnie pojemnika na pościel. Kamyki rzeczne aktywność radiestezyjna zachowują pięć lat. Po tym czasie należ zebrać je do durszlaka, dokładnie wypłukać pod bieżącą wodą, wysuszyć i na kolejne pięć lat włożyć do pojemnika na pościel.

Ciekawym rozwiązaniem jest ekran z brzozowych gałązek. Mają to być drobne gałązki, długości około trzydziestu centymetrów. Można je ścinać od początku grudnia do połowy marca. Z gałązek układamy trzycentymetrową warstwę, dbając o to, by leżały one równolegle do pozycji ciała, cienkim końcem w stronę głowy. Trzycentymetrowy ekran z brzozowych gałązek przynosi ulgę w rozmaitych bólach, szczególnie bólach stawów, kręgosłupa i głowy. Ponadto spanie w strefie oddziaływania ekranu z brzozowych gałązek pomaga w leczeniu wielu chorób, szczególnie chorób mięśnia serca, wewnętrznych i kobiecych. Gałązki brzozowe aktywność radiestezyjną i leczniczą zachowują przez rok.

Skóry zwierząt jako naturalne neutralizatory

Doskonałym neutralizatorem chroniącym przed szkodliwym wpływem skondensowanego promieniowania geobiologicznego są skóry zwierzęce. Nie ma znaczenia czy skóra jest z sierścią, czy bez sierści, wyprawiona czy surowa, ale gatunek zwierzęcia, z którego skóra pochodzi, ma pewne znaczenie. Największym uznaniem cieszy się skóra z dzika, ale nie dlatego, że blokuje największą ilość promieniowania geobiologicznego, lecz dlatego, że przepuszcza owe promieniowanie w ilości optymalnej dla organizmu ludzkiego, i to bez względu na poziom promieniowania w danym miejscu. Niemniej jednak każda skóra zwierzęca jest doskonałym neutralizatorem promieniowania geobiologicznego.

Skóra jako neutralizator jest bardzo łatwa do zastosowania, bowiem wystarczy położyć ją na podłodze w miejscu, w którym długo przebywamy, albo pod łóżkiem. Można również przymocować ją do spodu łóżka, żeby nie była widoczna.

Skóra jest bardzo aktywnym pochłaniaczem promieniowania geobiologicznego, toteż optymalne właściwości ochronne zachowuje przez rok, po czym stosunkowo szybko staje się reemiterem tegoż promieniowania. Aby do tego nie dopuścić, skóry raz w roku należy prać w letniej wodzie z szarym mydłem i suszyć rozłożone, najlepiej na trawie, ewentualnie w mieszkaniu na gazetach, natomiast nie można suszyć ich w pozycji wiszącej.

Odpromienniki radiestezyjne

Odpromienniki radiestezyjne pojawiły się po tym, jak różdżkarstwo zostało przemianowane na radiestezję (łac. radiatio – promieniowanie i gr. aesthesia – wrażliwość). Termin ten wprowadził w latach 30. XX wieku francuski ksiądz-radiesteta Abbe Bouly (1865 – 1958). Zmiana nazwy stała się konieczna, ponieważ różdżkarstwo przestało zajmować się wyłącznie poszukiwaniem cieków wodnych, czym zajmowało się przez ostatnie kilka tysięcy lat, i przeistoczyło się w nową pseudonaukę badającą złoża ropy naftowej, pokłady rud metali, ułożenie ziemnych kabli elektrycznych, miejsc upadków samolotów zestrzelonych nad pustynią, dżunglą albo w górach, miejscem przebywania rozbitków z zatopionych statków, ukrytych skarbów, zgubionych portfeli, zaginionych psów.

Odpromienniki radiestezyjne to urządzenia techniczne mające niwelować szkodliwe promieniowaniegeobiologiczne. Mogą one działać na jeden z trzech sposobów:

zmieniać kierunek, tj. odchylać, rozdzielać bądź odbijać wiązkę promieniowania geobiologicznego,
pochłaniać wiązkę promieniowania geobiologicznego,
wytwarzać własne promieniowanie, które nakładając się na wiązkę promieniowania geobiologicznego powoduje jego wygłuszenie bądź rozproszenie.

Odpromienniki są wygodne w stosowaniu, bo są małe i mają duży zakres oddziaływania – cały pokój, kilka pokojów, a nawet mały budynek. Mają też swoje wady. Przede wszystkim ich zainstalowanie musi być poprzedzone dokładną analizą radiestezyjną, wykonaną przez wykwalifikowanego radiestetę, co już takie wygodne nie jest. Niebagatelne znaczenie ma także zaufanie do osoby wykonującej ową analizę, gdyż od tego zależeć będzie nasze mentalne nastawienie do zainstalowanego sprzętu radiestezyjnego, a więc – co za tym idzie – także jego skuteczność. Ponadto inne odpromienniki stosuje się do neutralizacji szkodliwego wpływu skrzyżowań linii siatki szwajcarskiej, inne zaś do neutralizacji szkodliwego promieniowania cieków wodnych, co tworzy niezły galimatias, a w konsekwencji brak zaufania do tego typu urządzeń.

Autor: Józef Słonecki
www.bioslone.pl

Rak

Temat drażliwy , wokół nas ludzie których znamy chorują , bardzo cierpią i umierają . Słyszysz rak , ze strachem myślisz “mnie na szczęście to na razie nie grozi” . Nawet nie wiesz jak bardzo się mylisz. Masz go w sobie od dawna , wszyscy go mamy. Czeka sobie przyczajony na odpowiedni moment aby się błyskawicznie rozwinąć . Osłabienie , wyczerpanie lub długa choroba . Natychmiast zaatakuje . I co dalej ? Badania ? Lekarze ? Chemia ? Lekarze moim zdaniem dawno już przestali leczyć , teraz przypisują lekarstwa , dużo lekarstw . Po prostu biznes . Sytuacja bez wyjścia ? Nie jest tak źle . Nie wszystko jeszcze stracone . Jest KAPSAICYNA . A wygląda to tak :

Kapsaicyna znajduje się wyłącznie w ostrych paprykach. To ona nadaje im ostrość. Im ostrzejsza, tym więcej kapsaicyny. Najostrzejszą jest ,,habanero”.

Mój sposób na raka – kapsaicyna

No dobrze każdy kij ma dwa końce . Jeżeli jest rak to też jest coś co go definitywnie załatwi  🙂    KAPSAICYNA

Co to jest ta cała kapsaicyna ? Stosuje się ją zewnętrznie jako plastry przeciwbólowe w reumatyzmie i altretyźmie .Uczeni z Anglii przeprowadzili badania nad kapsaicyną podawaną wewnętrznie. Podając kapsaicynę wewnętrznie zwierzętom doświadczalnym zauważyli, że chore na nowotwory – zdrowiały. Okazało się, że kapsaicyna kiedy dostanie się do organizmu natychmiast wyszukuje komórki rakowe i kiedy je znajdzie to zabija mitochondria które są odpowiedzialne za podział i rozrost tych komórek. Podsumujmy – kapsaicyna nie atakuje zdrowych, normalnych komórek tylko rakowe . Więc dlaczego tak cicho ? Kto jeszcze o tym słyszał ? Ach tak , niezbyt wygodna to prawda , lekarstwo na raka i w dodatku naturalne . A tabletki ? Chemia? Naświetlania ? No niepotrzebne .

Spróbuj tego co ja sprawdziłem już na sobie . Wyprodukuj lek na raka domowym sposobem . Poszukaj w internecie , paprykę i olej można kupić .

Kapsaicyna wytrąca się z papryki gdy zalejemy ją szlachetnym olejem i odstawimy do zmacerowania w ciemnym i chłodnym miejscu na 10 do 12 dni, codziennie kilka razy wstrząsając i mieszając zawartość słoika. Potem zlewamy płyn do butelek i możemy sobie łyżeczkę lub dwie dziennie dawkować. Nie wyrzucajmy papryczek . Ja je dodaję do surówek,do mięsa co znakomicie poprawia smak potraw. W buzi ostro w brzuchu ciepło ale nie obawiajmy się wpływu ostrej papryki na nasz organizm , kapsaicyna  doskonale reguluje cały układ wewnętrzny, dobra wiadomość dla osób z nadwagą ,spala tłuszcz i nie pozwala mu się rozwijać , przez co na stałe przywraca normalne proporcje sylwetki.

Przepis:

Mamy słoik , więc proporcje pół na pół . Pół słoika pokrojonej papryki zalewamy olejem . Kroimy (koniecznie w rękawiczkach i uwaga z oddychaniem , ja miałem maseczkę), na możliwie najdrobniejsze cząstki, razem z gniazdami nasiennymi, bo połowa kapsaicyny znajduje się właśnie w nich. Na opakowaniu papryczek które ja kroiłem był taki napis “otwierasz na własną odpowiedzialność” . Zalewamy słoik olejem szlachetnym (ja użyłem oliwy z oliwek extra virgin w blaszanej puszce). Odstawiamy w chłodne i zaciemnione  miejsce na 10 do 12 dni, codziennie kilkakrotnie wstrząsając i mieszając . (używajcie tylko drewnianej łyżki )Płyn nie może być mętny. To jest ostrzeżenie, że coś jest nie tak.

Po zlaniu płynu do butelek, używajcie dawki po 1 łyżeczce do herbaty. Jeżeli musisz popić dla złagodzenia ostrości to tylko kefirem  (nic innego nie pomaga). Tylko mleko ma właściwości łagodzące.

Pamiętaj że spożywanie kapsaicyny nie daje żadnych skutków ubocznych, ponieważ składniki są naturalnymi produktami spożywczymi. Kapsaicyna niszczy każdy rodzaj nowotworu, bez względu na to, jaką część ciała zaatakował.

A zatem do dzieła . Pomóż sobie  , pomóż innym .

 

Wampir energetyczny

Ale że co ? To bajki jakieś . Bzdury. Ale lipa. No nie . Niestety. Żadna lipa . Istnieją i mają się dobrze . Dużo w internecie pisze się o tym , wampiry energetyczne , emocjonalne . Podobno są nawet wampiry nieświadome . Czasami je spotykam ale nigdy nie udało mi się spotkać “nieświadomego”  🙂

No dobrze jak to działa ? Taki przykład .

Piękny słoneczny dzień , zadowoleni i uśmiechnięci idziemy do pracy , zasiadamy za naszym cudnym biurkiem i nagle bęc . Napływają fale zmęczenia  jesteśmy wypompowani , apatyczni , zaczyna się ból głowy , ręce stają się lodowate , oczy nam się same zamykają . Wygląda to jak objawy grypy , ale zaraz przecież grypa tak szybko nie działa . STOP coś jest nie tak .

To jest ten moment . Uważaj !!!   Zaatakował Cię wampir energetyczny , jest gdzieś blisko . Uśmiecha się , patrzy Ci w oczy i zasysa aż miło Twoją energię jak najbardziej świadomie . A Ty cóż słabniesz z każdą chwilą . A im bardziej Ty słabniesz tym mocniejszy staje się on “wampir energetyczny”  .To bardzo złe wieści , ponieważ za parę dni ten wampir może Cię wpędzić w poważną i przewlekłą chorobę . Więc co robić ? Uciekać ? Nic Ci to nie da , połączył się już z Tobą i jak tylko znajdzie się w pobliżu znowu zacznie ssać  . Ucieczka odpada , trzeba się z nim zmierzyć  .

Mój sposób jest taki .

Przede wszystkim musi zadziałać świadomość  “coś się stało”  . Zaatakował mnie wampir i wysysa moją energie , muszę go odnaleźć . Wsłuchaj się w siebie , w swoje odczucia . Szybko go namierzysz . Połączony jest z Tobą niewidzialną nicią . Im bliżej jesteś tym gorzej się czujesz .Stań przed nim , spójrz mu prosto w oczy i swoim wewnętrznym głosem powiedz “STOP”. Zerwiesz to połączenie , koniec ssania , od razu się zorientuje . Wampir będzie wiedział że Ty wiesz i się spłoszy .Przestanie już być anonimowy i będzie obawiał się odwetu . Bo skoro istnieją wampiry energetyczne to istnieją też “klątwy” które na te wampiry działają. Nareszcie uwolnisz się od niego . Kiedy już wylądujesz w domu to wejdź do wanny i zrób sobie kąpiel z solą . W kąpieli zmywa z nas nie tylko fizyczne zmęczenie ale też zabiera niskie energie.

Wampir pokonany , świat znowu nabiera kolorów . Przemyśl to  “może jednak czasem warto zajrzeć do bioenergoterapeuty” , nigdy nie wiadomo z czym nam się przyjdzie zmierzyć jutro .

 

Witaj !

Witaj w gabinecie bioenergoterapeuty . Masz pytanie ? Pytaj , to dobre miejsce na zadawanie pytań . Postaram się na nie odpowiedzieć jak najrzetelniej .

Masz uwagi , opinie ? Podziel się tym .